Opowieść na wystawie stałej w Muzeum Narodowym we Wrocławiu pomyślana jest od ogółu do szczegółu (albo odwrotnie – w zależności od tego, w którą stronę ma się koncepcję by zwiedzać ekspozycje. Autorzy nie narzucają). Na drugim piętrze sztuka europejska od ok. XV wieku. Głównie Anglia, Francja, Niemcy, Hiszpania, Niderlandy i Italia – czyli właściwie przykłady ze wszystkich kierunków Europy. Nazwiska niczego sobie: Pieter Brueghel mł., Lucas Cranach st., Francisco de Zurbarán, Wasilly Kandinsky. Obrazy i rzeźby, sacrum i profanum, no i fajny nienachalny anturaż raczej w klasycznym ujęciu wystawienniczym. Na tym samym piętrze – malarstwo polskie. Dużo eksponatów pochodzi z przedwojennej Galerii Narodowej Miasta Lwowa. Ale we Wrocławiu to naturalne jest… Tutaj też pierwsza liga. Nazwiska znane i rozpoznawalne nawet przez kompletnych laików w przestrzeni sztuki. Na przykład Juliusz Kossak i „Targ koński na Pradze”, Jan Matejko i jego „Śluby Jana Kazimierza”, „Helenka” Stanisława Wyspiańskiego, albo „Prawo – Ojczyzna – Sztuka” Jacka Malczewskiego. Piętro niżej – sztuka Śląska. Dzieła Willmanna i Sprangera i Strobla… Tak przekrojowo od XIV – XX wieku Śląsk dziełami malarstwa i rzeźby stoi! Czy mnie ekspozycja porwała swym pięknem? Tak. Chociaż jest bardzo klasyczna bez nowoczesnych gadżetów i fajerwerków techniki – wciąga. Klasyczna opowieść o sztuce może być też fascynująca. Trudno mi wybrać, który fragment wystaw malarstwa i rzeźby mnie wzruszył lub szczególnie zapadł w pamięć. Chyba tak po prostu, dobrze się wystawę zwiedza.
A chociaż nie. Jedno zapamiętałam mocniej. „Dziwnie” podpisane eksponaty (bardzo nieliczne) judaików… Albo menora z chanukiją się pomyliły w opisach albo numerki przy eksponatach się poprzestawiały…