Ech… Ponuro coś… zimnawo na zewnątrz… i klaustrofobicznie… Myśl jakoś sama biegnie tam gdzie tłumy i ciepło (momentami bardzo ). I nawet wspomnienie wszechobecnego zapachu rozgotowanego ryżu jakoś teraz chyba by mi nie przeszkadzało… Wietnam.
O cudownych zakątkach i obiektach kultury i takich tam – innym razem. Dzisiaj przypomniała mi się jakoś sama – taka normalna ulica. Nie wiem czego tam więcej skuterów i innych obiektów jeżdżących, czy splątanych kabli oplatających jakąś dziwaczną siecią wszystkie zakamarki miast. Wszędzie małe rodzinne interesy. Tu ktoś coś tam (niewiadomego pochodzenia) smaży w skleconym naprędce „food trucku”. Tam kwitnie życie rodzinne – tak na chodniku bezpośrednio. Tam ktoś, przecząc prawom fizyki, przewozi na maleńkim skuterze ładunek nadający się na cztery ciężarówki (a że trochę jeszcze miejsca było to oprócz ładunki i gromadkę dzieci upchnął w jednośladzie). Przypominam sobie „restauracje”. Cerata na stołach, wiatr piach niesie – bo koncepcja całości to kilka stolików i zadaszenie na kijach. Przed wejściem akwarium z jakimiś gadami i płazami nieznanej mi nazwy i umiarkowanie przyjemnym wyglądzie. Okazało się, że to akwarium to menu. Można sobie wybrać gada a kucharz zaszlachtuje i przyrządzi. No poza wszystkim – dania niewątpliwie świeże podają! Po drodze świątynie. W pierwszym mgnieniu oka – architektonicznie taka klasyka neogotycka. Ale zwieńczenie wież swastyką??!! Szybko olśnienie – no to buddyzm przecież. Trzeba zmienić sobie mentalnie operowanie kodem kulturowym – na lokalny!
Ciepło, parnie i wilgotno, gwarnie… Fajnie tak po prostu…