W Szeged byłam ponad rok temu. Szybka wizyta – bo robota (to miasto uniwersyteckie przecież)… Na zwiedzanie nie było jakoś mocno dużo czasu i możliwości. A szkoda… bo miasto zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie. No – coś tam jednak oczywiście udało się pozwiedzać… Przez co tym bardziej nęci by pojechać w ten region znowu i na spokojnie, w sposób dedykowany do połażenia i popodglądania kultur i historii. Zwłaszcza, że Szeged ma historię od czasów rzymskich pisaną (wtedy Partiscum się nazywało). Obecna nazwa dopiero od XII wieku się do miasta przykleiła. Wiele miejsc wartych zobaczenia. Byłam tylko w kilku. Katedra (Kościół Wotywny) była w kompleksowym remoncie. Ale i tak przez rusztowania i zwały kurzu, widać było jej powalające piękno kapiących od złota i kolorów mozaik i fresków. Katedra jest neoromańska, wzniesiona na początku XX wieku i…. po prostu ładna. Znacznie bardziej leciwy kościół franciszkanów. Pięćset lat już tutaj sobie stoi. Po wejściu, pierwsze wzrok przykuwa sklepienie sieciowe z żebrami z wypalanej gliny. No wymiata… W prezbiterium dwukondygnacyjny ołtarz (1713 r.). Taki jakby trochę z innej bajki bo w milutko ciepłych barwach, odcina się mocno od chłodu murów. W ołtarzu obraz Maryi z Dzieciątkiem, znaleziony przypadkiem jak legenda głosi przez żołnierza, który w pobliskim jeziorze poił konia. Świątyń, kościołów oraz synagog w mieście sporo. Sporo też uroczych kamieniczek. Tych trochę widziałam, oświetlonych światłem wieczornych lamp, latarni i księżyca – jak tam której wypadło. No i muzeum i teatr kusi… ale to następnym razem może się uda.
A! Z Szeged pochodzi nie tylko słynny młynarz papryki – János Kotányi, ale i robią tam najpyszniejsze salami na Węgrzech!!