Hmmm… W Warszawie jest Muzeum bazyliszka! I… Właściwie to wszystko co miłe na ten temat. To znaczy fajnie, że powstało bo Warszawiacy o swoim smoku mizerniej jakoś pamiętają. Ale to „muzeum” jakby to powiedzieć żeby tylko trochę, obrazić…. trzy pomieszczenia (czwarte to sklep z minerałami), w których figury rodem z lunaparku chyba, prehistorycznych zwierząt i legendarnych stworów. W większości pojęcia nie mam co mających wspólnego z bazyliszkiem lub jakimkolwiek innym smokiem. W szafkach smutno stoją pojedyncze figury gadów, rodem ze sklepu z azjatyckimi pamiątkami. O bazyliszku – w ostatniej sali. Klatka. W niej „Bazyli” siedzi i pilnuje półszlachetnych minerałów. Przy klatce skamieniały manekin nieletniego mocno chłopca. Choć pewnie nie od smoczego wzroku. Może tak dla rozrywki – ostatecznie na tej wystawie siedzi na stałe…
Sam pomysł muzeum smoczego – fantastyczny!!! (taka podpowiedź dla włodarzy innych smoczych miast a jest ich w samej Polsce dwadzieścia kilka). Ale… Jakby to ładnie…. Lubię odwiedzać muzea do których mam ochotę przyjść ponownie… Do tego nie chcę… I jeszcze jedno. Ja wiem – w dobie gdy powstają „akademie pieroga” gdzie się „garmażerkę” sprzedaje, trudno się dziwić wykorzystaniu niekonwencjonalnemu różnych słów. Tak z umiarkowaną zgodnością z ich definicją. Zastanawiam się jednak co obecnie mieści się w definicji „muzeum”. Ktoś kto skuszony nazwą wchodzi – spodziewa się przecież określonego produktu.