Bangkok kojarzy mi się z niewyobrażalną plątaniną kabli wiszących nad ulicami, (choć z perspektywy okna pokoju hotelowego na siódmym piętrze miasto to wygląda bardzo współcześnie by nie rzec nowocześnie) oraz z trzema odsłonami Buddy.
Leżący Budda (วัดโพธ) to jedna z najstarszych świątyń, a na pewno największa (80 tys. m2). Najważniejszym punktem kompleksu jest, co oczywiste – posąg leżącego Buddy. Gigantyczna, ponad 40 metrowa, cała błyszcząca złotem, postać Buddy wypełnia wnętrze pawilonu. Złota tu zresztą sporo. I trudno się dziwić. W tradycji buddyjskiej jest ono uważane za symbol słońca i ognia (przy wejściu można kupić płatki złota by okleić nimi – jako ofiarę – wybraną figurę Buddy).
Nieco dalej stupy czterech królów. Wraz z sąsiadującymi z nimi mniejszymi stupami i budowlami, tworzą bajkową scenerię. Misterne, wielobarwne zdobienia wyglądają niczym domki z piernika lub stosy świątecznych ciastek, które ktoś dla lepszego efektu obsypał garściami kwiatów. Choć sceneria bajkowa i landrynkowa, same stupy to po prostu grobowce, choć są też schronieniem dla cennych posągów. Podobną funkcję, spełniają stojące w szeregu pod ścianą posągi Buddy. Zwykle w ich cokołach umieszczane są prochy zmarłych. Szeregi złotych posągów przyciągają wzrok turystów, którzy często robiąc selfie na ich tle nie mają chyba świadomość, że ordynują sobie zdjęcie na tle cmentarza.
Wędrując po zakamarkach kompleksu można posiąść sporą wiedzę na temat tajskiego masażu. Na ścianach rysunki ludzi lub bogów z zaznaczonymi na ciele newralgicznymi dla masażu punktami. Gdzieniegdzie, wśród zieleni rzeźby ukazujące sam proces masażu. Swoją drogą wygląda to ciut karkołomnie. Dwie – trzy osoby splecione w dziwacznym, ni to uścisku, ni to walce, wyglądają dla niewprawnego oka delikatnie mówiąc dość osobliwie.