Kilka dni temu rozmawiałam z koleżanką. Wynajmowała kiedyś mieszkanie na Mariensztacie. Hmm… To może dzisiaj poleźć na Powiśle? Polazłam, bo i okazało się, że jest dość blisko. Na miejscu – „Kurcze…” pomyślałam (bo myślę raczej zwięźle ) No to tu mi dobrze! Tu prawie jak u siebie! Relatywnie wąskie uliczki, małe kamienice, zielono i kwitnąco – jak to na wiosnę, ptaki ćwirgolą, zaułki i fasady skąpane w promieniach słońca… No cudnie jest!!!
Na Powiśle czułam się w obowiązku pójść bo w „moim” Krakowie, na Powiślu był mój rodzinny dom. Przy czym u mnie to ulica, a tutaj – dzielnica. Dzielnica, która składa się historycznie z trzech części Powiśla, Solca i Mariensztatu. Zasadniczo powłóczyłam się na razie tylko po Mariensztacie i kawałku Powiśla – tak na dobry początek. Pusto zupełnie. Ale teraz generalnie Warszawa jest pustawa. Czy tak też jest w „sezonie” – pojęcia nie mam.
Mariensztat – to dawna jurydyka Potockich (taka prywatna… czy ja wiem co – dzielnica, przysiółek, osada? Po prostu jurydyka!?). Początkowo była to dzielnica przemysłowa. Była drukarnia, kawałek dalej browar, plac targowy też – co oczywiste. Potem gdy przemysł przeniósł się dalej, bardziej w kierunku Pragi, Mariensztat mocno zubożał. Kompletnie niemal zniszczony w trakcie Powstania Warszawskiego. Potem odbudowany, a właściwie – przebudowany…. Bo robi teraz bardzo urokliwe wrażenie. Maleńka przestrzeń, chyba ponad 20 kamienic raptem, kilka uliczek, jakieś zaułki, cudny skwer Samuela Orgelbranda. No nie sposób, błąkając się po uliczkach Mariensztatu nie usłyszeć gdzieś z tyłu głowy „Małe mieszkanko, na Mariensztacie…”. Ale usłyszałam tylko ćwiczone pasaże i jakieś ćwiczeniowo śpiewane arie dobiegające z otwartych okien w szkole muzycznej. Wtórowało im krakanie wron. Nic to – też pięknie. Przysiadłam pod kwitnącym bielą drzewem. Ale mi wiosna zapachniała…