Ulice miast i bezdroży w Kambodży nie różnią się nazbyt od innych rejonów Indochin – gwar (właściwie lepiej powiedzieć zgiełk, wrzask i to nieustannie na podniesionych rejestrach), dźwięk tysięcy klaksonów samochodów, motocykli, skuterów, itp., itd. – a jak tuk-tuk ma klakson no też go używać należy, trzeba czy nie. Dodajmy do tego wszechobecny zapach gotowanego ryżu, anyżku, trawy cytrynowej… wszędobylskie i przenośne stragany ze – wszystkim, przebijające się przez ten zgiełk dźwięki muzyki – CUDOWNIE!
W tej kwintesencji „zorganizowanego chaosu”, jeden drobny szczegół przykuł moją uwagę – „domki dla duchów”. Najbardziej charakterystyczne są w Tajlandii ale w Kambodży też powszechne i częste. Tak naprawdę trudno znaleźć dom, warsztat, biuro, restaurację, cokolwiek bez tego swoistego opiekuna. To pierwszy „obiekt”, który zostaje postawiony (w dniu „wskazanym przez gwiazdy”) w miejscu budowy. Jest to miejsce w którym duchy (te złe i te dobre) oraz dusze przodków właścicieli posesji mogą znaleźć przytulne schronienie. W ten sposób żyjący zapewniają sobie spokój (od duchów) i szczęście (za ich przyczyną). Oczywiście warto z duchami dobrze żyć, dlatego w „domkach” pojawiają się ofiary. Zwykle ryż, kwiaty, kadzidełka, świeczki. Bez trudu można znaleźć także ofiarowane znaki cywilizacji np. puszki Coca Coli. Magiczne to, zabobonne, orientalne… No tak. Ale mnie na myśl przyszła polska wieś, gdzie przed każdą chatą stałą kapliczka z figurką Maryi, Boleściwego lub jakiś świątek – tak by domostwo od zła strzec…
Wiem, inna religia, inna kultura inne wszystko. Ale jedno niezmienne – Człowiek to jednak homo religiosus.