Jedzie się i jedzie niemal środkiem bezdroży pustynnych. Dookoła piach i skały jak malowanie – ostatecznie to pustynia Judzka. I gdy człowiek już się przyzwyczai do monotonii krajobrazu – wyrasta za zakrętem monastyr. Ten akurat to Koziba, a żeby po polsku zabrzmiało – monastyr św. Jerzego Koziby. Nad urwiskiem Nahal Prat w piątym wieku wzniosło go (początkowo jako oratorium) pięciu mnichów i tak sobie do dzisiaj trwa, choć zdarzało się, że trzeba było ściany podnosić z ruiny… Ta ostatnia odbudowa miała miejsce na przełomie XIX i XX wieku. I w sumie jak na takie „podnoszenie” to zupełnie nie mało zachowało się fragmentów z zamierzchłej historii. A to jakaś mozaika z VI wieku, a to relikwie z VII. Sarkofag Koziby i jego szczątki – oczywiście też są.
Ale miejsce to znane jest też z Tanach. Adummim z Księgi Jozuego albo Perath z Księgi Jeremiasza – to prawdopodobnie to miejsce. A może to też miejsce z może ulubionego Psalmu 23?
Ale do monastyru wracając. Lubię takie miejsca. Ale te, które mnisi lub mniszki wznosili w najdziwniejszych i najbardziej niedostępnych zakamarkach. Takie przyklejone do zboczy, zawieszone na czubku wzgórza, gdzie dostać się – oznacza karkołomną (momentami dość dosłownie) wspinaczkę. Tam jest tak jakoś inaczej. I to nie to, że pachnie cudownie kadzidło, że ściany osmolone od kaganków i świec, że zwykle żywi żyją po sąsiedzku z tymi, po których już tylko kości zostały… to nie to… W takich miejscach jakoś czas chyba inaczej płynie… i to nie to, że wolniej… on płynie ciszej…