Kiedyś w trakcie mojego pobytu w Izraelu wybuchła wojna… Zaraz tam wybuchła! Ktoś usiłował „drewnianą szabelką” pomachać w kierunku Izraela – więc Lew ryknął i po sprawie. Kilka patriotów poleciało mi nad głową, z powierzchni ziemi zniknął jeden budynek, obok których dzień wcześniej chodziłam – takie tam…
Ale utknęłam na kilka dni nad jeziorem Tyberiadzkim w kibucu Ginnosar. Samo jezioro ładne, kibuc nad jego brzegiem też, klimat jest, spacerować brzegami można (z prawdziwą zresztą i niekłamaną przyjemnością) ale gdy się tkwi któryś już dzień, zamiast realizować program naukowy przewidziany do zrobienia bo taką się ma robotę, to człowiek zaczyna szukać czegoś „zamiast” dla zabicia czasu. Wybór padł na „rejs po jeziorze”. Załoga obiektu pływającego była jednoosobowa. Kapitan i załoga w jednym. Najpierw pilnie nasłuchiwał, a gdy zidentyfikował w jakim języku rozmawiamy w grupie uśmiech zagościł na jego twarzy. Wyciągnął ze skrzyni polską banderę, na zdezelowanym magnetofonie lekkim kopniakiem uruchomił z kasety „Mazurka Dąbrowskiego” i… wypłynęliśmy. Spacer obiektem pływającym był całkiem przyjemny, woda pluskała, chmury leniwie snuły się na niebie… Gdy byliśmy na środku jeziora „Pan Kapitan” wyłączył silnik. I wtedy, chyba po raz pierwszy w życiu usłyszałam… ciszę. Przez chwilę zapomniałam nawet, że kilka kilometrów dalej jest wojna…
A sam kibuc – ciekawy! W 1986 Mojżesz i Juval Lufan (może tacy sami „kapitanowie” jak ten który z nami wypłynął ) odnaleźli na dnie jeziora drewnianą łódź z przełomu naszej i wcześniejszej ery . Nazwano ją łodzią Jezusa – bo datowana na przełom, choć oczywiście nie ma żadnych przesłanek, że faktycznie sam Jezus nią pływał. Ale historyczność obiektu niezaprzeczalna a że nazwę jakąś powinien mieć – to ma. Sama łódź poddana konserwacji i zabezpieczeni jest prezentowana w „muzeum jednego eksponatu” w kibucu, tuż nad brzegiem jeziora.