Kocham Italię!!! No po prostu – kocham i już. Lubię włóczyć się bezdrożami Toskanii, Umbrii czy Kalabrii… Lubię wieczorową porą sączyć jakieś choćby lokalne „da tavola”… a gdy jeszcze w tle na przykład Verdi lub jakieś standardy pieśni neapolitańskich – dzieje się wtedy flow (lub jak kto woli chwila szczęśliwości )
Do Asyżu zwykle wpada się na dwie godziny i dalej w drogę. Też tak często robiłam. Ale kiedyś zdarzyło mi zamieszkać tam na chwilę. Był czas żeby połazić wąskimi krętymi uliczkami, pełnymi zaułów (i schodów!), urokliwymi zakamarkami miasteczka, przysiąść tu i ówdzie… no miło było. Punkty obowiązkowe znałam na pamięć: bazylika św. Franciszka z gigantycznym nagromadzeniem na metr kwadratowy prac Cimabue, Giotta i Pisano, bazylika św. Klary ze słynnym krzyżem San Damiano, Katedra św. Rufina z boskimi rozetami. I nie będę zapewne jakoś mocno oryginalna gdy powiem, że XIII wieczna bazylika Franciszka najbardziej mi się podoba. W dwa lata uporano się z budową kościoła dolnego, a cała reszta łącznie z klasztorem kilka lat więcej zajęła. W krypcie pod ołtarzem pochowano (przeniesiono właściwie z poprzedniego miejsca) ciało Franciszka i początkowo umieszczono w przeszklonej trumnie. A potem wiele lat już poświęcono dopieszczaniu estetycznemu wnętrza i ubieraniu go we freski przeróżne i inne takie. W 1997 roku Asyż nawiedziło bardzo mocne trzęsienie ziemi. Wiele czasu zajęły odbudowy i naprawianie szkód. Zawaliło się wtedy też sklepienie (fragment) w kościele górnym. I wiecie co? Włosi poskładali na powrót te puzzle! Trwało to kilka lat (do 2006 roku) ale poskładali…
Ale, tym razem czasu było więcej więc któregoś dnia wybrałam się na zachód słońca na Rocca Maggiore. Ależ to były kolory!!! Z wysokości wzgórza zamkowego całe kamienne miasto płonęło czerwienią, oranżami i żółcieniami zachodzącego słońca… A płomienistość wrażenia podkreślały jęzory cyprysów smaganych wiatrem… hmmm…
Innym razem, już w środku dnia poszłam na spacer do San Damiano. Zaleta tego miejsca taka – że nawet w rzeczonym środku dnia niewielu tu turystów zagląda. Sam klasztor (klasztorek właściwe) ukryty w oddali, cichy… a może zasłuchany… Do klasztoru idzie się dość sługą drogą, aleją, biegnącą przez połacie gaju oliwkowego. To był nagrzany słońcem upalny dzień. Zapach drzew oliwkowych powalał. W uszach brzmiała symfonia cykad. A gdzieś na końcu alei majaczył niemal San Damiano – nadzieja na ochłodę w upalny dzień i odpoczynek od skwaru…
To było kilka lat temu. Ale gdy dzisiaj przypominam siebie te spacery uliczkami Asyżu – jakoś tak samo w uszach mi zaczyna brzmieć:
„Dolce è sentire
Come nel mio cuore
Ora umilmente
Sta nascendo amore..”