Zwykle zwiedzając jakiś zakątek świata, wpada się do kolejnych miast, zwiedza z mniejszym lub większym zaangażowaniem kolejne „atrakcje turystyczne”. I kolejna, i następna… no nie!!! To nie tak. To znaczy nie deprecjonuję takiej formy (najczęściej zorganizowanej) poznawania świata. Rekomenduję jednak wyjazdy w niewielkich grupach, duetach (UWAGA – konieczność kompatybilnych fascynacji kulturą, sztuką, przyrodą itp. Inaczej wyjazd staje się klęską) lub nawet w wersji singiel. I… zanurzenia się w ulicach, bezdrożach, zaułkach… Dać się porwać przez tłum… lub przysiadłszy z boku obserwować jak rzeka ulicznego gwaru przetacza się jak kadry z filmu. Lubię tak… Kiedyś tak mi się zdarzyło w „Złotym Mieście” – Jaisalmer. Z jakiegoś powodu cały dzień był free!!! Aż się prosiło by połazić po mieście. Miasta w Indiach generalnie są jedną wielką plątaniną ulic. Tak jakby ktoś w pozornym chaosie i bezładzie poformował arterie, które zupełnie przypadkiem utworzyły miasto. No ale Jaisalmer to już przesadził. I wszędzie tłoczno, gwarno, kolorowo, pachnie specjałami lokalnej kuchni (smacznej bardzo!!). Generalnie życie toczy się tu na ulicy. Na ulicy się gotuje, handluje, prowadzi drobne usługi rzemieślnicze. Tu ktoś sprzedaje najpiękniejsze „cosie” świata, tam gromadka dzieci radośnie pokrzykuje, pielgrzymi spiesznie idą pewnie do którejś ze świątyń (jest ich w samym forcie siedem). Ktoś tam zagadał z uśmiechem – no jednak biała twarz – dość trudno się wtopić. Ech… fajnie się tak podgląda zakątki świata…