Nie łażę po lasach i górach… Nigdy nie łaziłam. Ale przypadkiem (wiem, wiem nie ma przypadków…) na przeglądanych stronach zobaczyłam foty Błędnych Skał. No myślę nazwa – szyta dla mnie na miarę dla aktualnych emocji. A i same foty wyglądały jak kadry z „Pikniku pod wiszącą skałą”. Hmmm… Ok biorę. Na miejscu okazało się, że uroczyste otwarcie sezonu równiutko za miesiąc. Ale jak już przyjechałam – myślę, lezę… I polazłam – co dość ekstremalnym przedsięwzięciem jak na moje standardy, jako że wybrałam się w towarzystwie wyłącznym własnych myśli. Początkowo pogoda zapowiadała się mizernie. Ale dość szybko przyroda skonfundowała się w niestosowności swego zachowania (pierwszy raz przecież obcowałam sam na sam z naturą) i zaczęła mi promieniami słońca podpowiadać co ciekawsze kadry. Najpierw kamienie i głazy obrośnięte mchem. Jak zielone klocki lego porozrzucane po lesie. Dalej w równie wielkim nieładzie rozrzucone bierki ściętych pni. Od czasu do czasu poukładanych w sterty. Takie wiosenne porządki… Szlak prowadził momentami stromo, mnóstwo kamieni i głazów, drzewa nogi korzeniami podkładały… Ale karnie lazłam jak szlak prowadził. Dopiero na górze zobaczyłam, że tuż obok asfaltowa droga prowadziła… Ażżż… mnie podkusiło z tą karnością i szklakiem… (tu brakuje mi słowa, które dostatecznie mocno oddało by emocje… Ale post publiczny – nie wypada…). Pokusie udawania pruderyjnej poprawności ulegać nie należy! Nic dobrego z tego nie wynika. Złaziłam już dokładnie tą drogą, gdzie zakazy zabraniały iść! Znacznie wygodniej i milej. Tuż niemal na miejscu kolejny parking (teraz oczywiście zamknięty na głucho). Na każdym słupku życzliwie informujące kartki „Uwaga kleszcze i żmije”. Żmije mówicie… No nie lubię gada ale myślę swój swojego nie ruszy… Idę!
I wreszcie same Błędne Skały w swoim filmowym majestacie. Faktycznie kusiły by patrzeć na nie przez oko obiektywu aparatu lub kamery filmowej… W reflektorze zachodzącego słońca (wschodów z przyczyn technicznych nie uważam…) wyglądają chyba zjawiskowo! Pierwsze wrażenie? Angkor!!! Myśl natychmiast mi pognała w tamte rejony. No nastrój żywcem z Kambodży przeniesiony. Ok ciut zimniej… Ale… Istny labirynt skalnych tworów, w czułym uścisku konarów i korzeni drzew. Brakowało tylko jakiejś architektury, którą natura zawładnęłaby mocno, zdecydowanie i w sposób nieznoszący sprzeciwu… Tym samym przenosząc ją w świat baśni, marzeń i wyobraźni…
Hmmm…. Czy przekonam się do „subiektywnego podglądania natury”? Nie wiem… Może… „Subiektywne podglądanie kultur” pierwszą miłością… Umęczyłam się w każdym razie tym obcowaniem z naturą setnie… A może własnymi myślami… Jakoś je głośniej słychać było… Teraz siedzę, piszę post, już czuję że mięśnie jutro odpłacą mi z nawiązką za tę fanaberię… Ale…