Zakochali się w sobie, pokonali wszelkie przeciwności i żyli długo i szczęśliwie. Ot cały „Czarodziejski flet” Mozarta. I to tak hurtowo bo i Tamino i Papageno i Monostatos w sumie też (choć tu akurat z miłosnych planów nic nie wyszło). Tak w ogóle bardzo „walentynkowa” ta opera. Ale jest też zła Królowa Nocy, która podstępem i kłamstwem próbuje namieszać, ale sumarycznie miłość zwyciężą. Tamiono żeni się z Paminą a Papageno z Papagenią.
W „Czarodziejskim flecie” doszukiwano się zawsze bogatej symboliki i odniesień np. do wolnomularstwa. Przecież to nie możliwe by to była tylko baśń o triumfie miłości… A może jest tylko/aż baśnią o triumfie miłości? Tak czy tak – skonstruowana jest w sposób prowokujący do niebanalnych rozwiązań scenicznych. Tak też było w Operze Narodowej w Warszawie. Spektakl kompletnie odjechany scenicznie, reżyserko i scenograficznie! Cudo! Tak coś pomiędzy „W starym kinie”, „Bajkami robotów” Lema a „Alicją w krainie czarów”. Na scenie ekran iście kinowy i na nim zbudowana wizualizacjami i kreskówkami opowieść utrzymana w klimacie – jak wyżej 😊 Wokalnie i muzycznie – oczywiście prima sort 😊 Słynne arie (na przykład najbardziej znana chyba Aria Królowej Nocy) wzbudzały brawa, zabawne momentami kreskówki – wzbudzały śmiech, w efekcie Suzanne Andrade i Barie Kosky wyreżyserowali fantastyczny spektakl z serii takich do miłego spędzenia wieczoru. Animacje Paulla Baritta rozbiły bank. A dla mnie osobiście – zdecydowanie numer jeden to Papageno (Hubert Zapiór). I to nie tylko dlatego że świetny z niego baryton. Wykreował aktorsko przemiłą postać takiego śmieszno-dobrotliwego trochę Chaplina trochę Keatona. Byłam skłonna mu uwierzyć że naprawdę szuka swojej upragnionej pięknej kobiety i naprawdę chce jej ofiarować miłość. A słynny duet Papagena i Papageny – wprost miód i orzeszki!

